Happy minutes Łódź
Po prostu niewiarygodne, ile czerwonych świateł mnie złapało! Z tego, co widzę na wykresie prędkości: co najmniej 15. Noż kurna mać! Dobrze, że szosówka wraca do Wiednia, bo tutaj to nie jest jazda, tylko cholerna szarpana wołowina :/
- DST 46.84km
- Czas 01:21
- VAVG 34.70km/h
- VMAX 53.50km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 160
- HRavg 145
- Kalorie 982kcal
- Podjazdy 206m
- Sprzęt Colnago
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Łódź
- DST 13.14km
- Czas 00:39
- VAVG 20.22km/h
- VMAX 29.80km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 129
- HRavg 108
- Kalorie 260kcal
- Podjazdy 49m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Łódź
- DST 22.33km
- Czas 01:05
- VAVG 20.61km/h
- VMAX 35.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 126
- HRavg 100
- Kalorie 322kcal
- Podjazdy 112m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Dobylegdzie na szybko
Łódź - Ruda - Wiadukt - Starowa Góra - Łódź. Dość silny wiatr NE.
- DST 23.27km
- Czas 00:51
- VAVG 27.38km/h
- VMAX 39.10km/h
- Temperatura 16.0°C
- HRmax 144
- HRavg 116
- Kalorie 385kcal
- Podjazdy 108m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Po miescie Łódź z N.
- DST 11.15km
- Czas 00:36
- VAVG 18.58km/h
- VMAX 29.10km/h
- Temperatura 14.0°C
- HRmax 120
- HRavg 90
- Kalorie 148kcal
- Podjazdy 59m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Łódź
częściowo z N. na festiwal świateł :)
- DST 18.25km
- Czas 00:56
- VAVG 19.55km/h
- VMAX 31.20km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 123
- HRavg 97
- Kalorie 259kcal
- Podjazdy 91m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Happy minutes - czasówka
- DST 51.61km
- Czas 01:27
- VAVG 35.59km/h
- VMAX 51.64km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 155
- HRavg 141
- Kalorie 945kcal
- Podjazdy 218m
- Sprzęt Colnago
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Łódź
- DST 20.49km
- Czas 00:55
- VAVG 22.35km/h
- VMAX 36.50km/h
- Temperatura 16.0°C
- HRmax 130
- HRavg 105
- Kalorie 337kcal
- Podjazdy 102m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Po mieście Łódź
Nic nie boli tak jak rzycie...
- DST 15.31km
- Teren 0.30km
- Czas 00:47
- VAVG 19.54km/h
- VMAX 29.80km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 118
- HRavg 95
- Kalorie 218kcal
- Podjazdy 75m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 września 2025
Kategoria !Colnago, Wypad, rekordy i hardkory
Wiedeń Dzień!
Wjeden dzień: Wiedeń - Breclav
- Kromeriz - Hranice - Odry - Opava - Kietrz - Kędzierzyn Kożle - Strzelce
Opolskie - Olesno - Wieluń - Łask - Łódź.
W tym roku wreszcie nie zacząłem letniej wyprawy kompletnie bez formy (a raczej w całkiem niezłej), więc po powrocie miałem poczucie, że dyspozycja, głównie wytrzymałościowa, jest tipes-topes. Przyszło mi więc do głowy, żeby zrealizować zamysł sprzed wielu lat, czyli trasę z Łodzi do Wiednia na raz. Tylko życie w międzyczasie się zmieniło i teraz mieszkam w Wiedniu, a Łódź odwiedzam, więc w drugą stronę :)
Termin (z różnych względów) wchodził w grę wyłącznie jeden (weekend 20 września), więc od 10 dni śledziłem prognozy. Mimo fajnego pomysłu, nie wybrałbym się w dupówie, a jeśli by wiatr nie sprzyjał, to rozważałem inne kierunki, np. Augsburg, Koszyce, Rijeka... Pogoda jednak od dłuższego czasu była zapowiadana jako żyleta z w miarę korzystnym wiatrem i ta prognoza utrzymała się aż do dnia wyjazdu, a co więcej - sprawdziła w terenie!
W piątek od rana byłem mega zestresowany, prawie nie byłem w stanie jeść, ale jednak udało mi się w pracy zrobić wszystko co niezbędne i o 12 zamknąć kompa. Ostatnie przygotowania i spod domu wyjeżdżam o 13:20. Piękne słońce i lekki wiatr z kierunku nieokreślonego, w mieście nie sposób powiedzieć. Ahoj przygodo!
Pierwsze 17 km to oczywiście koszmar przedzierania się przez Wiedeń. Trasa w części znana, a w części eksperymentalna (w zasadzie nie bywam po tamtej stronie Wiednia, bo jest płasko, nudno i daleko żeby się wydostać poza miasto) okazała się niezła, bo całość zajęła mi 45 minut, co uważam za świetny wynik. Średnia przez miasto 25 kmh! Aczkolwiek do zapamiętania, że ścieżka rowerowa po północnej stronie kanału ma fatalną nawierzchnię i zdecydowanie należy jej unikać, zwłaszcza szosówką.
O godz. 14:05 robię fotkę jak niżej i ruszam w pagórki Weinviertel. Wiatr zachodni, być może z lekką północną inklinacją, więc boczny ew. lekko tyłoboczny. Ale ma się poprawić na idealnie sprzyjający, zobaczymy.

Obiecywałem sobie jechać konserwatywnie, tętno 125, czyli dół trzeciej strefy, bez szaleństw. Ale jedzie mi się genialnie, wkrótce wiatr faktycznie zaczyna lekko pomagać i mam poczucie, że z prędkością 33 kmh "jedzie się samo"! A jednak jak patrzę na tętno, to bardziej jest w okolicach niskiej strefy czwartej niż trzeciej (140 z hakiem). Hmmm, przeginam? No chyba nie, po prostu solidnie odpocząłem i organizm wreszcie czuje, że może "odpalić". Chyba.

Tymczasem jest raczej gorąco, więc pierwszy postój już po 40 km, bo to ostatnia Billa w Austrii. Kupuję wodę do bidonu i energetyka na teraz, a przede wszystkim dwa razy bułkę z Leberkaese na ciepło, moje ulubione żarcie wyjazdowe w Austrii - w trasie lepsze niż kebab czy sznycel, krócej się czeka i znacznie tańsze (dwie sztuki za 4,50 eur!). Jedną pożeram na miejscu, drugą pakuję w kieszeń i lecę dalej. Średnia już powyżej 28 kmh.

Do Czech (80. km trasy) wjeżdżam o 16:29. Wstępnie planowałem postój w markecie lub stacji benzynowej w Breclaviu, ale nic nie potrzebuję, więc lecę przez miasto i dalej. Przed Luzicami (101 km) remont drogi i zakaz. Moja trasa i tak prowadzi bokiem przez miasteczko, ale planowałem skracać główną. No, ale już wiem, czemu tak gógiel poprowadził. Co prawda niektóre auta się wbijają w remontowany odcinek, ale wolę nie ryzykować tarki czy wahadła i odbijam w prawo zgodnie ze śladem. Wkrótce się okazuje, że w miasteczku niewiarygodny korek i trudno go ominąć, bo chodniki wąskie, nierówne i służą niekiedy za parking. Tempo siada drastycznie, a ja się rozglądam za możliwością zakupu/ nabrania wody, bo już mi się kończy. Staję pod lokalnym markecikiem "Daily Shop" (w takich miejscach drobne zakupy są z reguły najszybsze), ale ni cholery nie mogę znaleźć wody niegazowanej, wszystko z bąbelkami - do bidonu nie bardzo. Sprzedawczyni jest niezbyt pomocna, więc po chwili stamtąd wychodzę i jadę dalej.
Korek nadal straszny, ale wreszcie go mijam, a za miasteczkiem już się całkiem rozładowuje. Wracam na główną i na 106 km staję na stacji Shell. Jest woda z kranu i jest dżizasek, więc robię popas z jedzeniem kilku batonów i masażem stóp (specjalnie w tym celu wiozę w kieszeni piłkę do tenisa). Nastawiam przypominajkę na 13 minut, żeby się nie zasiedzieć, ale mija jednak ok 20, zanim odpadam na kolejny odcinek.

Temperatura już wyraźnie niższa, 25 stopni i wiatr (raczej słaby) sprzyja, bo tu skręcam równo na północ (a wiatr w międzyczasie wykręcił na SE), więc jedzie się elegancko i teraz już naprawdę przyjemnie, bo nie jest zbyt gorąco. Przelatuję przez Kyjov (tu mam prawdopodobnie ostatni czynny market przed nocą, ale nadal nic nie potrzebuję) i grzeję dalej. Tętno średnie nadal ok 135 i nie chce spadać. Trochę mnie to niepokoi, zwłaszcza, że w nogach czuję miejscami jakby chciał mnie złapać jakiś skurcz (?), ale bez przesady, żeby pod 120 km mieć skurcze z powodu przesadzenia z tempem! Jadę i już!
W okolicach zmroku (jakoś ok 19:30) mam przejechane 145 km i staję na przepak na stacji benzynowej "Mototrans" koło Strilek. Tu też jest dżizas, więc w półmroku (i przy zawczasu naszykowanej czołówce) wyciągam kilka rzeczy z torby, żeby dostać się do koszulki z długim rękawem. Zakładam ją na wierzch na krótki rękaw (co potem okazało się świetnym pomysłem - do jazdy przy 14-15 stopniach idealna grubość odzieży dla mnie!) a na czas postoju na wierzch lekką puchówkę, którą specjalnie w tym celu wiozę przytroczoną do torby podsiodłowej. Zjadam też drugą bułkę z Leberkaes, masuję stopy i rozciągam nogi (wyraźnie bolą mięśnie po bokach kolan, nie wiem, czy kiedykolwiek je czułem, czyżbym jednak się załatwił tym tempem?!) i po ok 20 minutach, już w całkowitych ciemnościach, ruszam dalej. Średnia prędkość w tym momencie 29,7 kmh!
Dotychczas profil wyglądał tak, że w Weinviertel falowanie, ale w Czechach szokująco płasko. Natomiast tu już jestem w pierwszych trochę poważniejszych górkach na mojej trasie. Podjazdy krótkie (50-80m) i zaraz po nich niewiele krótsze zjazdy, ale wysokości powoli przybywa, a nachylenia do 8%. Wkrótce osiągam maksymalną wysokość tego odcinka, czyli 368m, skąd dłuższy zjazd do doliny Moravy i Kromeriża. Lampka na zjazdach sprawuje się świetnie, widzę szosę niewiele gorzej niż w dzień, więc nie żałuję sobie i jadę, ile droga pozwala, czyli momentami nawet lekko powyżej 50 kmh. Nocą to już coś! :)
Na wylocie z Kromeriża (171 km) staję na stacji OMV, biorę wodę, masuję stopy, rozciągam i lecę dalej. Tu chyba się zmieściłem w 10 minutach postoju :) Wiatr w nocy słaby, ale jest, a że zrobił się stricte południowy, więc (prawie) cały czas trochę pomaga. W ciemnościach i przy fajnej muzyce o dziwo jazda się nie dłuży i kilometry szybko lecą, a po dwóch sesjach rozciągania i "stan przedskurczowy" przestał mi dokuczać. Trochę bolą niektóre mięśnie nóg (widocznie jednak tempo na pierwszych 150 km było trochę przestrzelone), ale nic poważnego. Jest dobrze.
Przez Prerov przelatuję bez zatrzymania, nawet światła na skrzyżowaniach powyłączane, super! Następny postój na OMV w Hranicach (216 km), bo to ostatnia stacja przed kolejną serią górek i trza wziąć wodę. Przy okazji oczywiście masaż stóp i rozciąganie. Stopy już trochę bolą, zwłaszcza rozcięgna podeszwowe podczas masażu, ale w trakcie jazdy nie, więc ewidentnie masaż pomaga :) Na stacji biorę dwa razy kawę z automatu i wciągam pierwszą z zabranych z domu kanapek. Jest godz. 23:30 i 15 stopni.
Wyjeżdżając ze stacji ściągam kurtkę, bo ma być od razu lekko pod górę, a tymczasem jest... zjazd. Jadę kilkaset metrów a zjazd się nie kończy. Patrzę w GPS i zastanawiam się, czemu strzałki na śladzie kierują wstecz... Hmmm... po chwili do mnie dociera! Shit! Stacja była przecież po lewej stronie drogi! Ruszyłem ze stacji z powrotem!! Na szczęście cofnąłem się tylko ok. 1300 metrów i zjechałem 20. Ale to jednak solidny błąd. W dzień na pewno bym go nie popełnił, ale czy noc jest jedynym "winowajcą"? Czy jednak chodzi głównie o zmęczenie i senność...? Spać mi się nie chce, ale kto wie, jakie mózg może płatać figle. Muszę się mocniej skoncentrować.
We właściwym kierunku jest faktycznie pod górę, więc szybko się rozgrzewam i pokonuję kolejne hopki. Do miejscowości Fulnek jest jeszcze delikatnie, a zjazdów prawie tyle samo co podjazdów, ale potem już regularna przełączka i podjazd (wg Garmina) trzeciej kategorii. Jadę spokojnie, ok 13-15 kmh na 4-6% pod górę. Na szczycie jestem w dobrej formie, pod koniec podjazdu (w trakcie jazdy) rozważam chwilę, czy się ubierać na zjazd, ale szybko decyduję po prostu jechać dalej, jest nadal 15 stopni, a mi jest ciepło, wytrzymam.
I rzeczywiście, prawie zupełnie nie marzłem na tym zjeździe, a postój zrobiłem dopiero w Hradcu (263 km) , na upatrzonym zawczasu na góglu przystanku autobusowym z kulturalną wiatą i ławką. Jedzenie, stopy, trochę rozciągania, ale już mniej, bo stopy bolą coraz mocniej, natomiast skurcze jakoś przestały mi grozić. Na tym postoju zeszło mi ok 20 minut, a potem się okazało, że był kompletnie bez sensu, bo zapomniałem, że kilka kilometrów dalej, w Opavie, jest jedyny całodobowy Orlen przed Kędzierzynem, na którym muszę stanąć po wodę. A jak woda, to i kawa, więc przez kolejny głupi błąd taktyczny zrobiłem dwa postoje na sześciu kilometrach. Z Orlenu ruszam wszelakoż w dobrym stanie, rozbudzony i gotów do dalszej jazdy, więc może było warto? A Opava (269 km) to już połowa drogi! :)
Na dalszym odcinku jest leciutko pod górę, w kierunku polskiej granicy. Kieruję się za znakami na Pilszcz (zaś następne miejscowości to Dzierżysław i Kietrz - współczuję cudzoziemcom, którzy tędy wjeżdżają do Polski! ;) ), a na niskich łąkach mgła ściele się dość gęsto. O 2:19 powracam na ojczyzny łono.

Zaś w Polsce niemal natychmiast psuje się nawierzchnia. Do tej pory było z tym albo dobrze, albo świetnie, a jedyny gorszy odcinek był chodnikami przez Luzice (korek). A tutaj dramat. Dziury, przełomy, łaty, telepanie i tak aż do Kietrza (292 km). Ot, Polska.
Kolejny postój robię na ławce rynku w Baborowie (303 km). Nadal wcale nie jest specjalnie zimno, 14 stopni i postój bez kurtki! Zjadam pół kanapki, bo jakoś więcej nie jestem w stanie, masuję stopy, rozciągam. Mimo ciut ponad 300 km na liczniku czuję się dobrze, spać się nie chce, skurczów nie mam, a średnia wciąż ok 28 kmh, co po serii górek przed Opavą i telepaku od granicy do Kietrza uważam za świetny wynik. Tętno już dawno przestało szaleć - w moim odczuciu jadę z podobną intensywnością, prędkość też w porządku, a tętno sukcesywnie spada i średnie jest już poniżej 130 (a było i 137). Czyli po początkowym odpale organizm się wystrzelał z nadmiaru energii i znormalniał. Zgodnie z przewidywaniami.
Natomiast dyscyplina postojów jednak szwankuje i brutto mam nieco gorszy czas niż planowałem, ok 14 godzin w trasie na ten moment (planowałem ok 13). Zatem po 18 minutach w pedał.
Kolejny odcinek na przedmieścia Kędzierzyna lekko falujący, ale generalnie z inklinacją w dół. Między Reńską Wsią a Kędzierzynem jest jedyny całodobowy Orlen (327 km), gdzie muszę wziąć wodę na kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Oprócz wody biorę też dużą kawę i hotdoga, i oczywiście znowu długo mi schodzi, zanim się zbiorę. A jeszcze ucinam sobie pogawędkę z lekko wstawionym lokalsem, który nie może uwierzyć, że dotarłem tu na rowerze z Wiednia! :) Po posiłku i masażu (w tym samym czasie, piłka tenisowa rulez!) wreszcie ruszam, ale stałem tu chyba blisko pół godziny :/
Przez Kędzierzyn główną z TIRami (światła na skrzyżowaniach na szczęście wyłączone), a potem odbijam w boczną na Zalesie. Fajna droga, równy asfalt, szeroko, pusto, z wiatrem, lekki podjazd, a przy okazji skrót. Na główną wracam w Zalesiu, skąd dalej lekko pod górę aż do Olszowej. Tu jest całodobowa stacja BP przy A4 (348 km), ale prawie nic nie wypiłem, więc ją ignoruję. Stąd jest już w dół i na zjeździe lampka zaczyna mi szwankować, konkretnie na wybojach przygasa i trzeba ją pacnąć, żeby znów świeciła normalnie. Jakby bateria za luźno siedziała, a może to dlatego, że już mało prądu zostało? To ostatnie na pewno jest prawdą, bo ogólnie lampka sygnalizuje, że się kończy i automatycznie zmienia tryb na słabszy (ale taki, przy którym jeszcze wystarczająco dobrze widać). Dokręcam mocniej główkę i problem prawie znika, a w każdym razie występuje znacznie rzadziej. Tymczasem najpierw wschodzi księżyc (prawie w nowiu), a po chwili na wschodzie widać pierwsze oznaki świtu, więc odpuszczam sobie wymianę baterii, dociągnę tak jak jest :)
W Strzelcach Opolskich (355 km) jestem o 5:50. Staję pod czynnym od 6 Lidlem i czekając aż go otworzą, robię przepak, tzn. chowam czołówkę do torby (dotychczas jechała w kieszeni, ale trochę mi tam przeszkadzała), przesypuję resztkę mieszanki studenckiej do podręcznego pojemniczka (podżeram z niego podczas jazdy! :), wyciągam power bank, żeby po drodze naładować Garmina (pokazuje 40% baterii) i takie tam. Tu najzimniejszy moment trasy (12 stopni), stoję w kurtce i mi zimno, a potem nawet w środku w Lidlu marznę przez chwilę! W sklepie kupuję drugą mieszankę studencką, a że nie mogę patrzeć na swoje kanapki (z czterech, które zabrałem, z trudem zjadłem półtorej!), to biorę też pierogi z serem na słodko i jogurt pitny. To się okazuje dobrym ruchem, słodkie, ale treściwe żarcie wchodzi mi bez problemu i połowę pierogów pochłaniam na miejscu, a drugą pakuję do torby. Postój wyjątkowo długi (43 minuty!) i o 6:33 ruszam dalej. Plus taki, że jest już całkiem widno.
Do Dobrodnia (Dobrodzienia? 385 km) lecę longiem, a na wjeździe strzelam obowiązkową fotkę "Guttentag" i w ten sposób witam nowy, dobry (mam nadzieję) dzień :)

Tutaj popasam tylko moment, szybki baton i dalej. Niepokoi mnie tylko, że wiatr się nasila (to akurat normalne rano), ale też robi się jakby SE (a to niezgodne z prognozą). Czyżby dalej miał być boczny...?
Potem jest Olesno (403 km), gdzie krótki remont przy stacji kolejowej i droga formalnie zamknięta, ale przebijam się bez problemu. Tu była też ostatnia szansa skrócić trasę i wsiąść w pociąg, ale zwyciężył duch walki :) Zresztą chciałem zobaczyć więcej "niemieckich" nazw miejscowości. Przecież tutaj Kocury to "Kotzuren", Pludry to "Pludren" a Bzinica Stara to "Bzinitz"!! :D Niestety na stawanie na fotki nie było czasu, a nie chciałem wieźć telefonu w kieszeni i strzelać zdjęć z siodełka, bo bałem się, że w końcu za którymś razem go upuszczę. Ręce już trochę zmęczone po 400 km... A propos, po każdym postoju ból mięśni nóg przy ruszaniu robi się trudny do zniesienia. Na szczęście mięśnie się rozgrzewają po kilku minutach od startu i z czasem pracują coraz lepiej (nadal jestem w stanie jechać ok 30 kmh!), ale za to im dłużej jadę bez postoju, tym bardziej bolą dłonie, stopy i tyłek. Więc trzeba się zatrzymać, pomasować stopy, dać odpocząć dłoniom, etc. A wtedy mięśnie tężeją i przy ruszaniu znów ból. I tak w kółko :p
Następny postój miał być w Praszce (426 km), ale to trochę za wcześnie, więc staję po prostu kawałek dalej w jakiejś wsi, opierając rower o barierkę. Słońce już solidnie grzeje, więc zakładam bandanę, wciągam baton, na chwilę w krzaki i dalej. A dalej już wkrótce Wieluń. Miałem wreszcie ochotę na coś ciepłego i dobrego do jedzenia, a w Wieluniu (447 km) miały być zapiekanki. Docieram ok godz. 11 i niestety okazuje się, że zapiekanki czynne od 12. Oczywiście! Obok jest kebab, więc niechętnie biorę, bo już bardzo trzeba coś konkretnego zjeść. Z trudem wmuszam w siebie wielką porcję, zwłaszcza, że nie ma czym popić, bo mają tylko pepsi i mirindę, a tych badziewi nie trawię, podobnie jak czegokolwiek z makdonalda (oprócz lodów i kawy). Ruszam więc na poszukiwanie małego sklepu z "piciu", ale oczywiście jest tylko Kaufland. W końcu przepłacam za litrową colę ze stacji Avia i po zmoczeniu bandany i rękawiczek (jest już solidnie gorąco) wyjeżdżam wreszcie z Wielunia o 11:35. Wiatr SSE, więc powiedzmy że boczny, ale jednak leciutko sprzyjający, dość silny. Zostało 92 km, a ja mam już naprawdę solidnie dość :p
W związku z tym kolejny postój robię po zaledwie 25 km, w lesie pod Rychłocicami (472 km). Kładę się na trawie i ni cholery nie chce mi się wstać. Chyba ze 20 minut leżałem! W końcu się zwlokłem, ale mięśnie już bardzo protestowały! Tym razem postanawiam dociągnąć do Sędziejowic, gdzie jest Dino i zamierzam ostatni raz kupić coś do picia. Na wodę z isostarem nie mogę już patrzeć, cola gazowana to nie był najlepszy pomysł (miałem "wytrysk" z bidonu a i mnie się za bardzo odbijało podczas jazdy), więc może jakiś Tymbark... Przelatuję więc przez Widawę i w Sędziejowicach (496 km) jestem o 13:40. Na tym odcinku minęły mi 24 godziny w trasie. Wynik: 489 km. Nie świetnie (bo miałem nadzieję całą trasę zrobić w 24 godziny, ale przy tylu postojach oczywiście już dawno straciłem na to szanse), ale też nie ma co narzekać! Generalnie sama jazda idzie mi gracko (średnia 28,3 na ten moment), ale postojów zdecydowanie za dużo, a przede wszystkim za długie, by to się mogło udać. No i trudno, to nie wyścig :)
Pokrzepiony napojem jabłkowo-rabarbarowym (choć od kwaskowych napojów już mam nadwrażliwość zębów!) i leżeniem w trawie pod marketem, ruszam. Bój to jest nasz ostatni...
Od Widawy do Łasku okropna nawierzchnia, telepie, ręce i tyłek bolą, klnę na czym świat stoi (a w słuchawkach króluje "Spierdalacz" by Pogodno :), a już kumulacja w samym Łasku. Bardzo niefajny fragment. Nawet za Łaskiem na DK14 jest niewiele lepiej, bo są przełomy, jakby asfalt wylali na stare betonowe płyty. W Kolumnie zakaz rowerów, ale oczywiście olewam debilną ścieżkę prowadzącą kostkowym chodnikiem z mnóstwem krawężników. Na szczęście nikt się nie przyczepił, ani nawet nie zatrąbił.
Po litrze napoju chce mi się siku, więc szybki ostatni postój w krzaczorach w Chechle, bo w mieście nie będzie gdzie, a do celu raczej nie dowiozę ;) Morale mi powoli wzrasta, bo tu już "pachnie domem". Lecę. W Pabianicach przejeżdżam kilka razy na czerwonym (oczywiście ostrożnie, ale ruch niewielki), już naprawdę nic mnie nie zatrzyma! Ksawerów, zdjęcie pod tablicą ŁÓDŹ o 15:32. Jeszcze kilka kilometrów i już jestem na klatce schodowej i szukam kluczy na dnie torby. Zmęczony straszliwie, ale jednak szczęśliwy. Jest 15:49, a ja zakończyłem sukcesem trasę Wiedeń Dzień!! :D

Wnioski:
Na długie trasy Colnago MUSZĘ mieć inne siodełko, bo to oryginalne mnie masakruje.
Buty SPD bez problemów, lemondka w miarę wygodna, chociaż podłokietniki mogłyby być trochę szerzej (tylko że nie ma na to miejsca w kokpicie :p) i lepiej amortyzujące, bo pod koniec bolały mnie od nich przedramiona.
Dłonie (zwłaszcza boląca od dwóch tygodni prawa) zniosły trasę zaskakująco dobrze, ale mnóstwo jechałem w lemondce, szacuję, że 50-60% czasu. Ponadto z prawej strony założyłem dodatkową "owijkę" w postaci starej, złożonej na cztery razy skarpetki, miałem więc owijkę od Calvina Kleina :D i chyba rzeczywiście pomogła.
Był moment, ze mi zesztywniała szyja, ale rozruszałem na postoju, a potem już problem nie powrócił. Mięśnie nóg oczywiście zmasakrowane, w domu miałem problem, żeby podnieść nogę celem zdjęcia skarpetki ;) ale na to akurat zapewne nic się nie poradzi - w sumie i tak mięśnie nieźle to zniosły.
Stopy: na początku super, a pod koniec pojawiło się pieczenie i to głównie ono wymuszało dość częste postoje, chociaż długość tychże postojów, to już nie tyle konieczność, co raczej moje lenistwo. Ogólnie dyscyplina jazdy słaba. Spodziewałem się tego i dlatego na każdym postoju puszczałem timer na 13 minut, ale i tak nie byłem w stanie się tego trzymać. Jak postój był krótki, to trwał około kwadransa, ale normą było raczej ok 25 minut, a zdarzyły się dwa powyżej pół godziny. Trasę przejechałem, być może również dzięki tym odpoczynkom, więc nie ma co narzekać, ale gdyby chcieć wziąć kiedyś udział w jakimś ultra, to ten element jest w największym stopniu do poprawy.
Bagaż się w miarę sprawdził (świetny pomysł, żeby puchówka nocą była na zewnątrz torby!), ale dostęp do rzeczy w głębi podsiodłówki kiepski. Sama torba też z czasem coraz bardziej flaczała i zwisała coraz niżej, a nie było czasu/ warunków, żeby ją zdjąć i ponownie porządnie spakować. Żadne to odkrycie, ale duża podsiodłówa na taką trasę to po prostu nie jest najlepsze rozwiązanie. Natomiast bez problemu zmieścił się do niej laptop służbowy* (a nawet pomógł ją dość wygodnie podzielić na dwie komory, co się mocno przydało w ogarnianiu rzeczy), więc tu wielki plus dla niej. Cała torba na starcie ważyła 6 kg.
Rower technicznie bez problemów, a nowa tylna opona ma bardzo dobrą przyczepność, dobrze, że zmieniłem starą Vittorię na Schwalbe One (z przodu schwalbe była już założona od jakiegoś czasu). Z obsługą manetek mechanicznych nie miałem żadnych problemów i nadal nie widzę konieczności elektrycznych przerzutek, ale może na problemy z siłą dłoni ta trasa była jeszcze za krótka :p

* Z przedwyjazdowej korespondencji z Serweczem:
- Będziesz w Łodzi pracował bez laptopa?
- Ale ja biorę laptopa! Spakowanie go okazało się zaskakująco mało problematyczne
- Do podsiodłówki! :o To chyba pierwsze ultra z laptopem! :D
- Bo to nie jest laptop tylko ultrabook! :D
W tym roku wreszcie nie zacząłem letniej wyprawy kompletnie bez formy (a raczej w całkiem niezłej), więc po powrocie miałem poczucie, że dyspozycja, głównie wytrzymałościowa, jest tipes-topes. Przyszło mi więc do głowy, żeby zrealizować zamysł sprzed wielu lat, czyli trasę z Łodzi do Wiednia na raz. Tylko życie w międzyczasie się zmieniło i teraz mieszkam w Wiedniu, a Łódź odwiedzam, więc w drugą stronę :)
Termin (z różnych względów) wchodził w grę wyłącznie jeden (weekend 20 września), więc od 10 dni śledziłem prognozy. Mimo fajnego pomysłu, nie wybrałbym się w dupówie, a jeśli by wiatr nie sprzyjał, to rozważałem inne kierunki, np. Augsburg, Koszyce, Rijeka... Pogoda jednak od dłuższego czasu była zapowiadana jako żyleta z w miarę korzystnym wiatrem i ta prognoza utrzymała się aż do dnia wyjazdu, a co więcej - sprawdziła w terenie!
W piątek od rana byłem mega zestresowany, prawie nie byłem w stanie jeść, ale jednak udało mi się w pracy zrobić wszystko co niezbędne i o 12 zamknąć kompa. Ostatnie przygotowania i spod domu wyjeżdżam o 13:20. Piękne słońce i lekki wiatr z kierunku nieokreślonego, w mieście nie sposób powiedzieć. Ahoj przygodo!
Pierwsze 17 km to oczywiście koszmar przedzierania się przez Wiedeń. Trasa w części znana, a w części eksperymentalna (w zasadzie nie bywam po tamtej stronie Wiednia, bo jest płasko, nudno i daleko żeby się wydostać poza miasto) okazała się niezła, bo całość zajęła mi 45 minut, co uważam za świetny wynik. Średnia przez miasto 25 kmh! Aczkolwiek do zapamiętania, że ścieżka rowerowa po północnej stronie kanału ma fatalną nawierzchnię i zdecydowanie należy jej unikać, zwłaszcza szosówką.
O godz. 14:05 robię fotkę jak niżej i ruszam w pagórki Weinviertel. Wiatr zachodni, być może z lekką północną inklinacją, więc boczny ew. lekko tyłoboczny. Ale ma się poprawić na idealnie sprzyjający, zobaczymy.

Obiecywałem sobie jechać konserwatywnie, tętno 125, czyli dół trzeciej strefy, bez szaleństw. Ale jedzie mi się genialnie, wkrótce wiatr faktycznie zaczyna lekko pomagać i mam poczucie, że z prędkością 33 kmh "jedzie się samo"! A jednak jak patrzę na tętno, to bardziej jest w okolicach niskiej strefy czwartej niż trzeciej (140 z hakiem). Hmmm, przeginam? No chyba nie, po prostu solidnie odpocząłem i organizm wreszcie czuje, że może "odpalić". Chyba.

Tymczasem jest raczej gorąco, więc pierwszy postój już po 40 km, bo to ostatnia Billa w Austrii. Kupuję wodę do bidonu i energetyka na teraz, a przede wszystkim dwa razy bułkę z Leberkaese na ciepło, moje ulubione żarcie wyjazdowe w Austrii - w trasie lepsze niż kebab czy sznycel, krócej się czeka i znacznie tańsze (dwie sztuki za 4,50 eur!). Jedną pożeram na miejscu, drugą pakuję w kieszeń i lecę dalej. Średnia już powyżej 28 kmh.

Do Czech (80. km trasy) wjeżdżam o 16:29. Wstępnie planowałem postój w markecie lub stacji benzynowej w Breclaviu, ale nic nie potrzebuję, więc lecę przez miasto i dalej. Przed Luzicami (101 km) remont drogi i zakaz. Moja trasa i tak prowadzi bokiem przez miasteczko, ale planowałem skracać główną. No, ale już wiem, czemu tak gógiel poprowadził. Co prawda niektóre auta się wbijają w remontowany odcinek, ale wolę nie ryzykować tarki czy wahadła i odbijam w prawo zgodnie ze śladem. Wkrótce się okazuje, że w miasteczku niewiarygodny korek i trudno go ominąć, bo chodniki wąskie, nierówne i służą niekiedy za parking. Tempo siada drastycznie, a ja się rozglądam za możliwością zakupu/ nabrania wody, bo już mi się kończy. Staję pod lokalnym markecikiem "Daily Shop" (w takich miejscach drobne zakupy są z reguły najszybsze), ale ni cholery nie mogę znaleźć wody niegazowanej, wszystko z bąbelkami - do bidonu nie bardzo. Sprzedawczyni jest niezbyt pomocna, więc po chwili stamtąd wychodzę i jadę dalej.
Korek nadal straszny, ale wreszcie go mijam, a za miasteczkiem już się całkiem rozładowuje. Wracam na główną i na 106 km staję na stacji Shell. Jest woda z kranu i jest dżizasek, więc robię popas z jedzeniem kilku batonów i masażem stóp (specjalnie w tym celu wiozę w kieszeni piłkę do tenisa). Nastawiam przypominajkę na 13 minut, żeby się nie zasiedzieć, ale mija jednak ok 20, zanim odpadam na kolejny odcinek.

Temperatura już wyraźnie niższa, 25 stopni i wiatr (raczej słaby) sprzyja, bo tu skręcam równo na północ (a wiatr w międzyczasie wykręcił na SE), więc jedzie się elegancko i teraz już naprawdę przyjemnie, bo nie jest zbyt gorąco. Przelatuję przez Kyjov (tu mam prawdopodobnie ostatni czynny market przed nocą, ale nadal nic nie potrzebuję) i grzeję dalej. Tętno średnie nadal ok 135 i nie chce spadać. Trochę mnie to niepokoi, zwłaszcza, że w nogach czuję miejscami jakby chciał mnie złapać jakiś skurcz (?), ale bez przesady, żeby pod 120 km mieć skurcze z powodu przesadzenia z tempem! Jadę i już!
W okolicach zmroku (jakoś ok 19:30) mam przejechane 145 km i staję na przepak na stacji benzynowej "Mototrans" koło Strilek. Tu też jest dżizas, więc w półmroku (i przy zawczasu naszykowanej czołówce) wyciągam kilka rzeczy z torby, żeby dostać się do koszulki z długim rękawem. Zakładam ją na wierzch na krótki rękaw (co potem okazało się świetnym pomysłem - do jazdy przy 14-15 stopniach idealna grubość odzieży dla mnie!) a na czas postoju na wierzch lekką puchówkę, którą specjalnie w tym celu wiozę przytroczoną do torby podsiodłowej. Zjadam też drugą bułkę z Leberkaes, masuję stopy i rozciągam nogi (wyraźnie bolą mięśnie po bokach kolan, nie wiem, czy kiedykolwiek je czułem, czyżbym jednak się załatwił tym tempem?!) i po ok 20 minutach, już w całkowitych ciemnościach, ruszam dalej. Średnia prędkość w tym momencie 29,7 kmh!
Dotychczas profil wyglądał tak, że w Weinviertel falowanie, ale w Czechach szokująco płasko. Natomiast tu już jestem w pierwszych trochę poważniejszych górkach na mojej trasie. Podjazdy krótkie (50-80m) i zaraz po nich niewiele krótsze zjazdy, ale wysokości powoli przybywa, a nachylenia do 8%. Wkrótce osiągam maksymalną wysokość tego odcinka, czyli 368m, skąd dłuższy zjazd do doliny Moravy i Kromeriża. Lampka na zjazdach sprawuje się świetnie, widzę szosę niewiele gorzej niż w dzień, więc nie żałuję sobie i jadę, ile droga pozwala, czyli momentami nawet lekko powyżej 50 kmh. Nocą to już coś! :)
Na wylocie z Kromeriża (171 km) staję na stacji OMV, biorę wodę, masuję stopy, rozciągam i lecę dalej. Tu chyba się zmieściłem w 10 minutach postoju :) Wiatr w nocy słaby, ale jest, a że zrobił się stricte południowy, więc (prawie) cały czas trochę pomaga. W ciemnościach i przy fajnej muzyce o dziwo jazda się nie dłuży i kilometry szybko lecą, a po dwóch sesjach rozciągania i "stan przedskurczowy" przestał mi dokuczać. Trochę bolą niektóre mięśnie nóg (widocznie jednak tempo na pierwszych 150 km było trochę przestrzelone), ale nic poważnego. Jest dobrze.
Przez Prerov przelatuję bez zatrzymania, nawet światła na skrzyżowaniach powyłączane, super! Następny postój na OMV w Hranicach (216 km), bo to ostatnia stacja przed kolejną serią górek i trza wziąć wodę. Przy okazji oczywiście masaż stóp i rozciąganie. Stopy już trochę bolą, zwłaszcza rozcięgna podeszwowe podczas masażu, ale w trakcie jazdy nie, więc ewidentnie masaż pomaga :) Na stacji biorę dwa razy kawę z automatu i wciągam pierwszą z zabranych z domu kanapek. Jest godz. 23:30 i 15 stopni.
Wyjeżdżając ze stacji ściągam kurtkę, bo ma być od razu lekko pod górę, a tymczasem jest... zjazd. Jadę kilkaset metrów a zjazd się nie kończy. Patrzę w GPS i zastanawiam się, czemu strzałki na śladzie kierują wstecz... Hmmm... po chwili do mnie dociera! Shit! Stacja była przecież po lewej stronie drogi! Ruszyłem ze stacji z powrotem!! Na szczęście cofnąłem się tylko ok. 1300 metrów i zjechałem 20. Ale to jednak solidny błąd. W dzień na pewno bym go nie popełnił, ale czy noc jest jedynym "winowajcą"? Czy jednak chodzi głównie o zmęczenie i senność...? Spać mi się nie chce, ale kto wie, jakie mózg może płatać figle. Muszę się mocniej skoncentrować.
We właściwym kierunku jest faktycznie pod górę, więc szybko się rozgrzewam i pokonuję kolejne hopki. Do miejscowości Fulnek jest jeszcze delikatnie, a zjazdów prawie tyle samo co podjazdów, ale potem już regularna przełączka i podjazd (wg Garmina) trzeciej kategorii. Jadę spokojnie, ok 13-15 kmh na 4-6% pod górę. Na szczycie jestem w dobrej formie, pod koniec podjazdu (w trakcie jazdy) rozważam chwilę, czy się ubierać na zjazd, ale szybko decyduję po prostu jechać dalej, jest nadal 15 stopni, a mi jest ciepło, wytrzymam.
I rzeczywiście, prawie zupełnie nie marzłem na tym zjeździe, a postój zrobiłem dopiero w Hradcu (263 km) , na upatrzonym zawczasu na góglu przystanku autobusowym z kulturalną wiatą i ławką. Jedzenie, stopy, trochę rozciągania, ale już mniej, bo stopy bolą coraz mocniej, natomiast skurcze jakoś przestały mi grozić. Na tym postoju zeszło mi ok 20 minut, a potem się okazało, że był kompletnie bez sensu, bo zapomniałem, że kilka kilometrów dalej, w Opavie, jest jedyny całodobowy Orlen przed Kędzierzynem, na którym muszę stanąć po wodę. A jak woda, to i kawa, więc przez kolejny głupi błąd taktyczny zrobiłem dwa postoje na sześciu kilometrach. Z Orlenu ruszam wszelakoż w dobrym stanie, rozbudzony i gotów do dalszej jazdy, więc może było warto? A Opava (269 km) to już połowa drogi! :)
Na dalszym odcinku jest leciutko pod górę, w kierunku polskiej granicy. Kieruję się za znakami na Pilszcz (zaś następne miejscowości to Dzierżysław i Kietrz - współczuję cudzoziemcom, którzy tędy wjeżdżają do Polski! ;) ), a na niskich łąkach mgła ściele się dość gęsto. O 2:19 powracam na ojczyzny łono.

Zaś w Polsce niemal natychmiast psuje się nawierzchnia. Do tej pory było z tym albo dobrze, albo świetnie, a jedyny gorszy odcinek był chodnikami przez Luzice (korek). A tutaj dramat. Dziury, przełomy, łaty, telepanie i tak aż do Kietrza (292 km). Ot, Polska.
Kolejny postój robię na ławce rynku w Baborowie (303 km). Nadal wcale nie jest specjalnie zimno, 14 stopni i postój bez kurtki! Zjadam pół kanapki, bo jakoś więcej nie jestem w stanie, masuję stopy, rozciągam. Mimo ciut ponad 300 km na liczniku czuję się dobrze, spać się nie chce, skurczów nie mam, a średnia wciąż ok 28 kmh, co po serii górek przed Opavą i telepaku od granicy do Kietrza uważam za świetny wynik. Tętno już dawno przestało szaleć - w moim odczuciu jadę z podobną intensywnością, prędkość też w porządku, a tętno sukcesywnie spada i średnie jest już poniżej 130 (a było i 137). Czyli po początkowym odpale organizm się wystrzelał z nadmiaru energii i znormalniał. Zgodnie z przewidywaniami.
Natomiast dyscyplina postojów jednak szwankuje i brutto mam nieco gorszy czas niż planowałem, ok 14 godzin w trasie na ten moment (planowałem ok 13). Zatem po 18 minutach w pedał.
Kolejny odcinek na przedmieścia Kędzierzyna lekko falujący, ale generalnie z inklinacją w dół. Między Reńską Wsią a Kędzierzynem jest jedyny całodobowy Orlen (327 km), gdzie muszę wziąć wodę na kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Oprócz wody biorę też dużą kawę i hotdoga, i oczywiście znowu długo mi schodzi, zanim się zbiorę. A jeszcze ucinam sobie pogawędkę z lekko wstawionym lokalsem, który nie może uwierzyć, że dotarłem tu na rowerze z Wiednia! :) Po posiłku i masażu (w tym samym czasie, piłka tenisowa rulez!) wreszcie ruszam, ale stałem tu chyba blisko pół godziny :/
Przez Kędzierzyn główną z TIRami (światła na skrzyżowaniach na szczęście wyłączone), a potem odbijam w boczną na Zalesie. Fajna droga, równy asfalt, szeroko, pusto, z wiatrem, lekki podjazd, a przy okazji skrót. Na główną wracam w Zalesiu, skąd dalej lekko pod górę aż do Olszowej. Tu jest całodobowa stacja BP przy A4 (348 km), ale prawie nic nie wypiłem, więc ją ignoruję. Stąd jest już w dół i na zjeździe lampka zaczyna mi szwankować, konkretnie na wybojach przygasa i trzeba ją pacnąć, żeby znów świeciła normalnie. Jakby bateria za luźno siedziała, a może to dlatego, że już mało prądu zostało? To ostatnie na pewno jest prawdą, bo ogólnie lampka sygnalizuje, że się kończy i automatycznie zmienia tryb na słabszy (ale taki, przy którym jeszcze wystarczająco dobrze widać). Dokręcam mocniej główkę i problem prawie znika, a w każdym razie występuje znacznie rzadziej. Tymczasem najpierw wschodzi księżyc (prawie w nowiu), a po chwili na wschodzie widać pierwsze oznaki świtu, więc odpuszczam sobie wymianę baterii, dociągnę tak jak jest :)
W Strzelcach Opolskich (355 km) jestem o 5:50. Staję pod czynnym od 6 Lidlem i czekając aż go otworzą, robię przepak, tzn. chowam czołówkę do torby (dotychczas jechała w kieszeni, ale trochę mi tam przeszkadzała), przesypuję resztkę mieszanki studenckiej do podręcznego pojemniczka (podżeram z niego podczas jazdy! :), wyciągam power bank, żeby po drodze naładować Garmina (pokazuje 40% baterii) i takie tam. Tu najzimniejszy moment trasy (12 stopni), stoję w kurtce i mi zimno, a potem nawet w środku w Lidlu marznę przez chwilę! W sklepie kupuję drugą mieszankę studencką, a że nie mogę patrzeć na swoje kanapki (z czterech, które zabrałem, z trudem zjadłem półtorej!), to biorę też pierogi z serem na słodko i jogurt pitny. To się okazuje dobrym ruchem, słodkie, ale treściwe żarcie wchodzi mi bez problemu i połowę pierogów pochłaniam na miejscu, a drugą pakuję do torby. Postój wyjątkowo długi (43 minuty!) i o 6:33 ruszam dalej. Plus taki, że jest już całkiem widno.
Do Dobrodnia (Dobrodzienia? 385 km) lecę longiem, a na wjeździe strzelam obowiązkową fotkę "Guttentag" i w ten sposób witam nowy, dobry (mam nadzieję) dzień :)

Tutaj popasam tylko moment, szybki baton i dalej. Niepokoi mnie tylko, że wiatr się nasila (to akurat normalne rano), ale też robi się jakby SE (a to niezgodne z prognozą). Czyżby dalej miał być boczny...?
Potem jest Olesno (403 km), gdzie krótki remont przy stacji kolejowej i droga formalnie zamknięta, ale przebijam się bez problemu. Tu była też ostatnia szansa skrócić trasę i wsiąść w pociąg, ale zwyciężył duch walki :) Zresztą chciałem zobaczyć więcej "niemieckich" nazw miejscowości. Przecież tutaj Kocury to "Kotzuren", Pludry to "Pludren" a Bzinica Stara to "Bzinitz"!! :D Niestety na stawanie na fotki nie było czasu, a nie chciałem wieźć telefonu w kieszeni i strzelać zdjęć z siodełka, bo bałem się, że w końcu za którymś razem go upuszczę. Ręce już trochę zmęczone po 400 km... A propos, po każdym postoju ból mięśni nóg przy ruszaniu robi się trudny do zniesienia. Na szczęście mięśnie się rozgrzewają po kilku minutach od startu i z czasem pracują coraz lepiej (nadal jestem w stanie jechać ok 30 kmh!), ale za to im dłużej jadę bez postoju, tym bardziej bolą dłonie, stopy i tyłek. Więc trzeba się zatrzymać, pomasować stopy, dać odpocząć dłoniom, etc. A wtedy mięśnie tężeją i przy ruszaniu znów ból. I tak w kółko :p
Następny postój miał być w Praszce (426 km), ale to trochę za wcześnie, więc staję po prostu kawałek dalej w jakiejś wsi, opierając rower o barierkę. Słońce już solidnie grzeje, więc zakładam bandanę, wciągam baton, na chwilę w krzaki i dalej. A dalej już wkrótce Wieluń. Miałem wreszcie ochotę na coś ciepłego i dobrego do jedzenia, a w Wieluniu (447 km) miały być zapiekanki. Docieram ok godz. 11 i niestety okazuje się, że zapiekanki czynne od 12. Oczywiście! Obok jest kebab, więc niechętnie biorę, bo już bardzo trzeba coś konkretnego zjeść. Z trudem wmuszam w siebie wielką porcję, zwłaszcza, że nie ma czym popić, bo mają tylko pepsi i mirindę, a tych badziewi nie trawię, podobnie jak czegokolwiek z makdonalda (oprócz lodów i kawy). Ruszam więc na poszukiwanie małego sklepu z "piciu", ale oczywiście jest tylko Kaufland. W końcu przepłacam za litrową colę ze stacji Avia i po zmoczeniu bandany i rękawiczek (jest już solidnie gorąco) wyjeżdżam wreszcie z Wielunia o 11:35. Wiatr SSE, więc powiedzmy że boczny, ale jednak leciutko sprzyjający, dość silny. Zostało 92 km, a ja mam już naprawdę solidnie dość :p
W związku z tym kolejny postój robię po zaledwie 25 km, w lesie pod Rychłocicami (472 km). Kładę się na trawie i ni cholery nie chce mi się wstać. Chyba ze 20 minut leżałem! W końcu się zwlokłem, ale mięśnie już bardzo protestowały! Tym razem postanawiam dociągnąć do Sędziejowic, gdzie jest Dino i zamierzam ostatni raz kupić coś do picia. Na wodę z isostarem nie mogę już patrzeć, cola gazowana to nie był najlepszy pomysł (miałem "wytrysk" z bidonu a i mnie się za bardzo odbijało podczas jazdy), więc może jakiś Tymbark... Przelatuję więc przez Widawę i w Sędziejowicach (496 km) jestem o 13:40. Na tym odcinku minęły mi 24 godziny w trasie. Wynik: 489 km. Nie świetnie (bo miałem nadzieję całą trasę zrobić w 24 godziny, ale przy tylu postojach oczywiście już dawno straciłem na to szanse), ale też nie ma co narzekać! Generalnie sama jazda idzie mi gracko (średnia 28,3 na ten moment), ale postojów zdecydowanie za dużo, a przede wszystkim za długie, by to się mogło udać. No i trudno, to nie wyścig :)
Pokrzepiony napojem jabłkowo-rabarbarowym (choć od kwaskowych napojów już mam nadwrażliwość zębów!) i leżeniem w trawie pod marketem, ruszam. Bój to jest nasz ostatni...
Od Widawy do Łasku okropna nawierzchnia, telepie, ręce i tyłek bolą, klnę na czym świat stoi (a w słuchawkach króluje "Spierdalacz" by Pogodno :), a już kumulacja w samym Łasku. Bardzo niefajny fragment. Nawet za Łaskiem na DK14 jest niewiele lepiej, bo są przełomy, jakby asfalt wylali na stare betonowe płyty. W Kolumnie zakaz rowerów, ale oczywiście olewam debilną ścieżkę prowadzącą kostkowym chodnikiem z mnóstwem krawężników. Na szczęście nikt się nie przyczepił, ani nawet nie zatrąbił.
Po litrze napoju chce mi się siku, więc szybki ostatni postój w krzaczorach w Chechle, bo w mieście nie będzie gdzie, a do celu raczej nie dowiozę ;) Morale mi powoli wzrasta, bo tu już "pachnie domem". Lecę. W Pabianicach przejeżdżam kilka razy na czerwonym (oczywiście ostrożnie, ale ruch niewielki), już naprawdę nic mnie nie zatrzyma! Ksawerów, zdjęcie pod tablicą ŁÓDŹ o 15:32. Jeszcze kilka kilometrów i już jestem na klatce schodowej i szukam kluczy na dnie torby. Zmęczony straszliwie, ale jednak szczęśliwy. Jest 15:49, a ja zakończyłem sukcesem trasę Wiedeń Dzień!! :D

Wnioski:
Na długie trasy Colnago MUSZĘ mieć inne siodełko, bo to oryginalne mnie masakruje.
Buty SPD bez problemów, lemondka w miarę wygodna, chociaż podłokietniki mogłyby być trochę szerzej (tylko że nie ma na to miejsca w kokpicie :p) i lepiej amortyzujące, bo pod koniec bolały mnie od nich przedramiona.
Dłonie (zwłaszcza boląca od dwóch tygodni prawa) zniosły trasę zaskakująco dobrze, ale mnóstwo jechałem w lemondce, szacuję, że 50-60% czasu. Ponadto z prawej strony założyłem dodatkową "owijkę" w postaci starej, złożonej na cztery razy skarpetki, miałem więc owijkę od Calvina Kleina :D i chyba rzeczywiście pomogła.
Był moment, ze mi zesztywniała szyja, ale rozruszałem na postoju, a potem już problem nie powrócił. Mięśnie nóg oczywiście zmasakrowane, w domu miałem problem, żeby podnieść nogę celem zdjęcia skarpetki ;) ale na to akurat zapewne nic się nie poradzi - w sumie i tak mięśnie nieźle to zniosły.
Stopy: na początku super, a pod koniec pojawiło się pieczenie i to głównie ono wymuszało dość częste postoje, chociaż długość tychże postojów, to już nie tyle konieczność, co raczej moje lenistwo. Ogólnie dyscyplina jazdy słaba. Spodziewałem się tego i dlatego na każdym postoju puszczałem timer na 13 minut, ale i tak nie byłem w stanie się tego trzymać. Jak postój był krótki, to trwał około kwadransa, ale normą było raczej ok 25 minut, a zdarzyły się dwa powyżej pół godziny. Trasę przejechałem, być może również dzięki tym odpoczynkom, więc nie ma co narzekać, ale gdyby chcieć wziąć kiedyś udział w jakimś ultra, to ten element jest w największym stopniu do poprawy.
Bagaż się w miarę sprawdził (świetny pomysł, żeby puchówka nocą była na zewnątrz torby!), ale dostęp do rzeczy w głębi podsiodłówki kiepski. Sama torba też z czasem coraz bardziej flaczała i zwisała coraz niżej, a nie było czasu/ warunków, żeby ją zdjąć i ponownie porządnie spakować. Żadne to odkrycie, ale duża podsiodłówa na taką trasę to po prostu nie jest najlepsze rozwiązanie. Natomiast bez problemu zmieścił się do niej laptop służbowy* (a nawet pomógł ją dość wygodnie podzielić na dwie komory, co się mocno przydało w ogarnianiu rzeczy), więc tu wielki plus dla niej. Cała torba na starcie ważyła 6 kg.
Rower technicznie bez problemów, a nowa tylna opona ma bardzo dobrą przyczepność, dobrze, że zmieniłem starą Vittorię na Schwalbe One (z przodu schwalbe była już założona od jakiegoś czasu). Z obsługą manetek mechanicznych nie miałem żadnych problemów i nadal nie widzę konieczności elektrycznych przerzutek, ale może na problemy z siłą dłoni ta trasa była jeszcze za krótka :p

* Z przedwyjazdowej korespondencji z Serweczem:
- Będziesz w Łodzi pracował bez laptopa?
- Ale ja biorę laptopa! Spakowanie go okazało się zaskakująco mało problematyczne
- Do podsiodłówki! :o To chyba pierwsze ultra z laptopem! :D
- Bo to nie jest laptop tylko ultrabook! :D
- DST 540.34km
- Teren 0.25km
- Czas 19:10
- VAVG 28.19km/h
- VMAX 58.80km/h
- Temperatura 21.0°C
- HRmax 154
- HRavg 121
- Kalorie 7335kcal
- Podjazdy 3391m
- Sprzęt Colnago
- Aktywność Jazda na rowerze